W podróż z Jasienicą

powrót

Będzie to opowieść trochę o książce, trochę o jej autorze, a trochę o miejscach – wszystkim dobrze znanych, ale z perspektywy 60 lat, które upłynęły od czasu, gdy je opisywano, nierzadko tchnących już mocno egzotyką. Odmalował je, magią swego literackiego talentu, jeden z naszych najwybitniejszych pisarzy historycznych i eseistów Paweł Jasienica.

„Polska Piastów”, „Polska Jagiellonów”, „Rzeczpospolita Obojga Narodów” – każda z tych książek już w momencie premiery była bestsellerem. Dziś zaczytuje się nimi kolejne pokolenie. A to tylko niewielki wycinek ogromnego dorobku pisarskiego Leona Lecha Beynara, który zasłynął pod pseudonimem Paweł Jasienica.

Nazwisko znają wszyscy. Nawet niespecjalnie interesującym się historią i słowem pisanym, musiało obić się o uszy. Nie każdy jednak słyszał o związkach Beynara z naszym regionem. Sam pisarz w spisanym pod koniec życia „Pamiętniku”, pominął okres, gdy z całą rodziną mieszkał w Opatowie. Liczne wspominki z tamtych lat zawarł jednak w innej książce – na chronologicznej liście jego publikacji, zajmującej trzecią pozycję – a więc wydanej na długo przed kolejnymi tomami syntetycznie opracowanych dziejów przedrozbiorowej Polski.



Jeepem po bezdrożach


Był 15 września 1950 roku. Wczesnym rankiem z Warszawy wyruszył mały, terenowy gazik. Za kierownicą siedział Henryk Baśkiewicz – szofer z nietuzinkową biografią, której karty zapisane były m.in. partyzanckimi walkami gdzieś na Bałkanach. Obok dwaj główni bohaterowie wyprawy: Paweł Jasienica –reporter, związany w tym czasie ze Stowarzyszeniem PAX, oraz Tadeusz Chrzanowski, głośny później literat, tłumacz, historyk sztuki i fotograf. Wtedy był on dwudziestokilkuletnim młodzianem, który całą wyprawę dokumentować miał na zdjęciach.

Zadaniem Jasienicy było przygotowanie serii artykułów o Kielecczyźnie. Złożyły się one na książkę „Wisła pożegna zaścianek”. Ten zaścianek zdaniem autora, ale i wielu mu współczesnych, to tereny pomiędzy Krakowem, a Sandomierzem. Niegdyś kwitnąca życiem okolica, znaczona co rusz najwyższej klasy zabytkami kultury, stała się „krajem nieznanym”, miejscem o którym w każdej bibliotece znaleźć można było całe stosy najróżniejszych woluminów, lecz jednocześnie komunikacyjnym pustkowiem, odciętym od reszty kraju i dostępnym tylko dla tych, którzy mieli dość determinacji by zmierzyć się z wyciętymi w lessowej glinie, błotnistymi drożynami.

Trójka warszawiaków podjęła to wyzwanie. Baśkiewicz i Chrzanowski oglądali te strony po raz pierwszy w życiu. Jasienica znał je dość dobrze. Spędził tu kiedyś trzy lata życia.



Z Uralu w sandomierskie


Do miasteczka rozłożonego w cieniu monumentalnej kolegiaty św. Marcina, trafił młody Leon Beynar w lipcu 1921 roku. Miał wtedy 12 lat. Wcześniej mieszkał w Rosji, skąd jego rodzina wyniosła się po wybuchu rewolucji bolszewickiej. Nazwisko Beynar, jak sam potem utrzymywał miało prawdopodobnie rodowód tatarski i od wieków występowało w Wielkim Księstwie Litewskim.

Dziadek Jasienicy po mieczu, Ludwik Beynar – uczestnik powstania styczniowego, szczęściem uciec zdołał spod ręki generała Murawiejewa, który wysłany został na Litwę dla zdławienia „buntu” i schwytanych jego uczestników hurtowo słał na szubienicę, skąd potem wziął się jego głośny przydomek – wieszatiel. Wyemigrował przodek pisarza do Francji i niebawem ożenił się w Tuluzie ze sfrancuziałą Hiszpanką Joanną Adelą Fugas. Zważywszy na fakt, że również drugi dziadek Jasienicy – ojciec jego matki – Wiktor Maliszewski pomieszkiwał wówczas gdzieś nad Loarą, niewiele brakowało by rozsławiony później spisaniem historii Polski autor, znał tę Polskę jedynie z opowieści. Stało się jednak inaczej.

Obaj dziadkowie w latach siedemdziesiątych XIX wieku przesiedlili się ponownie w granice Imperium Rosyjskiego.

– Pierwszy zmarł jako poddany Aleksandra III, drugi doczekał sowietów i zamknął oczy w tym samym roku co Lenin – zapisał po latach Jasienica w swoim pamiętniku.

Ludwik Beynar po wyjeździe z Francji osiadł w Sankt Petersburgu, gdzie pracował jako urzędnik w towarzystwie asekuracyjnym, czerpiąc z tego niemałe profity. Rodzinie powodziło się wcale nieźle. Ciekawy musiał w tym domu panować klimat. Był to istny miszmasz narodowościowy. Teściowa Ludwika mówiła tylko po hiszpańsku, żona po hiszpańsku i francusku, służba była rosyjska. Ojciec pisarza – Mikołaj (ur. w 1882 roku) nie miał problemów językowych, gdy wysłano go na studia do Francji. Skończył tam agronomię, a do tego jeszcze konserwatorium muzyczne – zestawienie więc nader interesujące.

Po powrocie do Rosji pracował jako agronom w „ziemstwach” czyli samorządowych instytucjach o bardzo szerokim wachlarzu kompetencji, które wtedy jeszcze funkcjonowały w niektórych guberniach. Pierwszą posadę otrzymał nieomal na granicy Europy i Azji, w Jekaterynburgu. Był rok 1907. Jedenaście lat później w tym mieście zamordowana została cała rodzina cara Mikołaja II.

Beynarowie przeprowadzali się wiele razy. Ostatnim ich adresem w rozpadającym się państwie Romanowów była nieduża osada Maksaticha. Gdy i tam zaczęły docierać echa bolszewickiego przewrotu, zapadła decyzja o wyjeździe do Polski. Nie od razu na Sandomierszczyznę. Po drodze było jeszcze kilka innych przystanków. Opatów pojawił się dopiero wówczas, gdy Mikołaj Beynar otrzymał tam posadę powiatowego agronoma.



Tydzień w plenerze


Przez siedem dni trójka wędrowców przemierzała najciekawsze zakątki pomiędzy Kielcami, Sandomierzem i Krakowem. Za przewodniki służyły im głównie książki Aleksandra Patkowskiego. Jak w połowie ubiegłego stulecia wyglądało podróżowanie po tych terenach? Chwilami przypominało obóz przetrwania. Problemy piętrzyły się na każdym kroku. Prowiant kupić można było tylko w większych miejscowościach i to mało urozmaicony – najczęściej chleb i kiełbasę, a do tego trochę masła. Jeszcze gorzej z benzyną, towarem prawdziwie deficytowym. W pewnym momencie by uzupełnić jej zapasy, konieczna stała się eskapada aż do Tarnowa.

Ale najgorszym utrapieniem wtedy był stan dróg. Na mapach widniały dwie tylko szosy: Kielce-Opatów- Sandomierz i Kielce-Chmielnik-Tarnów. Reszta arterii zaliczała się do podrzędnych i nigdy nie można było przewidzieć czy zdoła się nimi dotrzeć do celu. Z głównymi traktami też zresztą bywało różnie.

– Gładka i wygodna nawierzchnia skończyła się w Kielcach – zapisał Jasienica – Od tego grodu znanego najdawniejszym u nas kronikarzom wiedzie w kierunku na Opatów coś, co nie posiada właściwej nazwy w żadnej mowie europejskiej. Umartwia się grzeszne cielsko na wybojach, które nawet jeep z trudem bierze, cierpi przykładnie w tumanach białego, wapiennego kurzu.

Od Opatowa do Sandomierza było już znacznie lepiej, ale takie wyjątki zdarzały się nieczęsto.

Kiedy podróżnicy chcieli z Łoniowa zboczyć do Sulisławic, by obejrzeć słynne sanktuarium, okazało się, że po deszczu, który dopiero co przeszedł, jest to zwyczajnie niemożliwe. Podobnie podarowali sobie wypad do Połańca. W Osieku wypytywali o drogę napotkane kobiety.

– Zdania co do liczby kilometrów były podzielone. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że jest ich ponad dziesięć. Natomiast obecność na szlaku większych zasobów piachu została autorytatywnie i wymownie potwierdzona – notował pisarz.



Infimia minorum


Szkoła nosząca imię bohatera spod Racławic - Wojciecha Głowackiego, z dawien dawna cieszy się w Opatowie niesłabnącą renomą. Do grona jej uczniów zaliczał się niegdyś młody Leon Beynar. Uczęszczał tu wraz ze starszym o trzy lata bratem – Januszem. Ojciec obu chłopców obok urzędowej posady w powiecie, uczył w jej murach śpiewu, a do tego prowadził chór i orkiestrę szkolną.

– Było to jedyne w Polsce gimnazjum chłopskie, założone przez miejscowy związek włościan – wspominał później Jasienica – Zdarzało się, że kiedy który z uczniów, gdzieś tam na wsi zanadto bisurmanił, starzy gospodarze upominali go słowami: „To tak cię tam hyclu, w tem Opatowie Głowacki ucy”?

Kierował tą placówką w czasach, gdy splotły się z nią losy Beynarów Jan Słomka. Zbieżność personaliów ze sławnym wójtem dzikowskim i pamiętnikarzem nie przypadkowa. Dyrektor był jego synem.

W 1923 roku Mikołaj zorganizował w grodzie nad Opatówką dużą wystawę rolniczą. Rok później Beynarowie przeprowadzili się do Grodna. Leon wracał na Sandomierszczyznę wielokrotnie. Pierwszy z tych powrotów odbył się w okolicznościach mocno dramatycznych, jesienią 1939 roku.



Czas stanął w miejscu


Dziś trudno to sobie może wyobrazić, ale gdy Jasienica i jego współtowarzysze podróżowali w połowie minionego wieku po nadwiślańskich okolicach, widywało się tu jeszcze mocno przaśne obrazki.

– Ot na kamienistym zboczu bronuje bosy chłop, równie zaś bosa jego żona, odziana w kieckę krótką i postrzępioną wiedzie przy pyskach krowi zaprzęg – czytamy w jednym z napisanych ręką pisarza reportaży.

Traktor dla odmiany zdarzyło się tu im się tu zobaczyć raz tylko – w okolicach Kurozwęk, gdzie funkcjonował już PGR.

Fascynujące są sporządzone przez Jasienice opisy Chobrzan, Osieka, Staszowa, Szydłowa, Sandomierza czy Koprzywnicy. Ta ostatnia, zaniedbana niesłychanie mieścina urzekła pisarza swym pocysterskim kościołem i pozostałościami klasztoru.

– Jest tu fresk tak piękny, że gdyby znajdował się w dolinie Loary zachwycałby i czarował świat. Jest także kapitularz wsparty na dwu kolumnach, obok zaś dwie romańskie izby (…)Zaglądam ja przez szczeliny w deskach, którymi zabito trzynastowieczne okna – a tam, pod tymi kolumnami jest skład drzewa. W drugiej izbie – skład węgla, a w trzeciej – krowa stoi. Tak jest, krowa! Na obfitej podściółce z odpowiednio przegniłej i cuchnącej słomy- donosił literat.

Albo inny opis, dotyczący nieodległego grodu nad tą samą Koprzywianką rozlokowanego: Cóż wie oświecony nawet ogół o kościołach Klimontowa, z których każdy mógłby stanowić ozdobę stolicy kraju? W jednym z nich na poślednim miejscu stoi sobie gotycki ołtarz drewniany. W każdym muzeum umieszczono by go pewnie na czołowej pozycji, a może nawet pod szkłem. W tej ziemi nieznanej, w byle miasteczku – „zbiorze pustek” – znajdziecie dzieła wielkiego artyzmu, prawdziwe dokumenty narodowej chwały.



Wrześniowym szlakiem


W 1928 roku Leon Beynar rozpoczął studia historyczne na wydziale humanistycznym Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Dyplom uzyskał cztery lata później na podstawie pracy magisterskiej o polityce obozu „białych” w powstaniu styczniowym. W tym samym czasie ukończył również Dywizyjny Kurs Chorążych i przez rok służył w wileńskim 1. Pułku Piechoty Legionów. W 1935 roku rozpoczął pracę nauczyciela w grodzieńskim gimnazjum. Niedługo potem wydał swoją pierwszą książkę „Zygmunt August na ziemiach dawnego Wielkiego Księstwa”.

Po wybuchu II wojny światowej został zmobilizowany i powołany do 134 Pułku Piechoty. Walczył nad Narwią i Bugiem. Po kapitulacji trawił do niewoli. Udało mu się zeń uciec, gdy kolumna jeńców dotarła do dobrze znanego mu Opatowa.

Żołnierzy polskich, z resztek rozbitych dywizji pędzono szosą z Ostrowca w kierunku na Sandomierz. Konwojem dowodził podeszły już w latach porucznik rezerwy, z zawodu wirtuoz-organista, który – jak wspominał po latach Jasienica – siedział na dobrze wypasionym koniu z miną człowieka, którego wojna, Hitler, tudzież my wszyscy tyle obchodzimy, ile mnie w owej chwili obchodziła mahometańska eschatologia. Co rusz zarządzał odpoczynek. Miedzy Ostrowcem i Opatowem, które to miasta dzieli 17 kilometrów, było ich kilka, w tym dwa czterdziestopięciominutowe.

W Opatowie, tuż przy kolegiacie, w dawnym gmachu szkolnym Czerwony Krzyż urządził prowizoryczny szpitalik dla jeńców. Oprócz rannych i chorych umieszczano w nim również, na ile tylko było to możliwe zupełnie zdrowe osoby, po to tylko by ułatwić im czmychnięcie na wolność. Okoliczni mieszkańcy po cichu znosili do szpitala cywilne ubrania, które zastąpić miały mundury.

– Jakież tam stroje przedziwne bywały – wspominał Jasienica – Opuściłem ten szpital, mając na sobie kamasze (każdy od innej pary), sztuczkowe spodnie, damski sweter, kusy płaszczyk gabardynowy oraz nowiutki kapelusik tyrolski z piórkiem. Gdzie ci Niemcy mieli oczy?

Dalsze losy pisarza są już dobrze znane z rozlicznych biografii. Zaprzysiężony do AK, był przez pewien czas adiutantem i zastępcą słynnego Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”. Po wyparciu hitlerowców, jego brygada prowadziła walki z regularnymi oddziałami Armii Czerwonej i LWP, KBW, NKWD oraz grupami UB i MO. Jasienica został ranny w nocy z 8 na 9 lipca 1945, opuścił brygadę i uniknął losu większości jej oficerów skazanych w PRL na karę śmierci. Schronienie znalazł we wsi Jasienica, od nazwy której prawdopodobnie wziął się potem jego literacki pseudonim.

Po wojnie był prześladowany przez SB, którego konfidentka Zofia O’Bretenny została nawet drugą żoną pisarza i przez cały czas pisała na niego donosy. Jasienica zmarł na raka płuc 19 sierpnia 1970 roku. Jest pochowany w Alei Zasłużonych Cmentarza Powązkowskiego, w jednym rzędzie m.in. z Reymontem, Staffem, Wierzyńskim i Rodziewiczówną.

Rafał Staszewski