Konary. Pomnik Batalionów Chłopskich

powrót

Tragedia Konarska

Edward Kohlm znany także jako „Krwawy Edzio”, to postać, która w czasach okupacji budziła najgorsze skojarzenia. Zwyrodniały oprawca, kat Sandomierszczyzny mający na koncie ponad 500 ofiar, został zlikwidowany przez partyzantów we wrześniu 1943 roku. Dotarliśmy do naocznego świadka tego zdarzenia. Dla jego rodziny miało ono niewyobrażalnie dramatyczny finał.


Jan Stec ma 87 lat. Tamte dni pamięta doskonale. Stracił wówczas prawie wszystkich swoich bliskich, sam ledwie uszedł z życiem. Po latach starań udało mu się wreszcie doprowadzić do wybudowania w Kolonii Konary pomnika upamiętniającego kilkanaście osób zamordowanych przez Niemców. Na monumencie widnieją m.in. nazwiska jego ojca i dwóch braci.



Opór


Wioska jest wyjątkowo malowniczo położona. Głębokie wąwozy, wijąca się wstęga rzeki oplatającej zielone o tej porze roku wzgórza – słowem sielskie miejsce, mające przy tym bogatą historię, której namacalne ślady widoczne są do dziś. Stromy zalesiony cypel kryje pozostałości średniowiecznego zamczyska, które przez pewien czas należało do rodziny naszego wybitnego poety Jana Kochanowskiego. Wiosną 1915 roku okolica ta była miejscem wielkiej bitwy wojsk rosyjskich i austriackich, w której brali udział także legioniści Piłsudskiego. O tym fakcie przypomina stojący w sąsiednich Konarach obelisk. Podczas II wojny światowej aktywnie działali tu członkowie podziemia. W pobliskich lasach znajdowała się legendarna kwatera „Jędrusiów” – Wygwizdów. Mieszkańcy Konar i sąsiednich Kujaw toczyli swoją własną walkę z okupantem. Polegała ona głównie na odmowie i opóźnianiu obowiązkowych dostaw kontyngentowych. Właśnie te miejscowości uchodziły w tym względzie za najbardziej oporne. Władze niemieckie wysyłały do nich często karne ekspedycje, których zadaniem było bezwzględne egzekwowanie zaległości. Takie wizyty w najlepszym wypadku kończyły się pobiciem gospodarzy i rabunkiem ostatnich zapasów. Jedna z nich miała miejsce 17 września 1943 roku. Tym razem jej scenariusz przybrał jednak zupełnie nieoczekiwany obrót.



Gorliwy sługus


Był volksdeutschem. Urodził się w 1913 roku, gdzieś na Lubelszczyźnie, w rodzinie zasiedziałych tam niemieckich osadników. Nazywał się Edward Kohlm i w przyszłości zapisać miał się jako jeden z najokrutniejszych zbrodniarzy hitlerowskich działających na Ziemi Świętokrzyskiej. Po wkroczeniu do Polski wojsk okupacyjnych, zgłosił się na ochotnika do żandarmerii. Przydzielono go do posterunku w Sandomierzu. Został pomocnikiem żandarma, był więc w służbowej hierarchii osobą z najniższej półki. Niemniej jednak szybko zwrócił na siebie uwagę przełożonych, za sprawą wyjątkowej nienawiści jaką żywił do Polaków i Żydów. Był postrachem ludności. Mordował z wyraźną przyjemnością. Podobno celował w rozbijaniu o mur głów żydowskich niemowląt. Sam przechwalał się, że ma na koncie 500 zabitych, z czego ponad 100 Polaków. O Kohlmie i jego ostatniej wyprawie pisał dość szczegółowo płk. Henryk Strzelecki, w wydanej pod koniec lat 70 tych książce „Partyzanci Lotnej”. Autor sam dowodził niegdyś jednym z konspiracyjnych oddziałów, działających w rejonie Opatowa. We wspomnianej publikacji jako jedną z ofiar „Krwawego Edzia” wymienia on Zdzisława de Ville, legendarnego żołnierza „Jędrusiów”, który wraz z narzeczoną Wandą Szcześniak został zamordowany 23 sierpnia 1943 roku w Sulisławicach. Kohlm pokazywał później chętnie zdobyte na bohaterskim partyzancie parabellum.



Rozkaz


Ekspedycje wyprawił osobiście leutnant Dammayer, komendant posterunku żandarmerii w Sandomierzu. Wysłał na nią tylko czterech ludzi, których jednak wesprzeć mieli później przydzieleni w Klimontowie granatowi policjanci. Dowodzenie grupą powierzono Kohlmowi, mimo, że byli w jej składzie wyżsi od niego stopniem. To dowodzi jakim zaufaniem cieszył się oprawca u zwierzchników. Wiedzieli doskonale, że nigdzie nie okaże pobłażliwości i ściągnie wszystkie zaległe kontyngenty, bez względu na to jakich metod trzeba będzie użyć do tego celu. „Krwawemu Edziowi” towarzyszyli żandarmi Tugemann, Teize i unterofizzier Jakub Peter Korb, który niewiele wcześniej przeniesiony został do Polski z Włoch, gdzie służył uprzednio.

W Klimontowie Niemcy rozdzielili się. Dwóch pojechało w stronę Nawodzic i Szymanowic. Kohlm wraz z Korbem udali się natomiast do Konar, Kujaw i Kamieńca. Wiózł ich furmanką Józef Cyna z Kolonii Konary. Na wozie siedział jeszcze sołtys, który wskazywać musiał najbardziej oporne gospodarstwa.

Pierwszy przystanek wypadł w Kujawach. Tu w jednej z chałup Niemcy zjedli obficie zakrapiane wódką śniadanie. Wychodząc obili jeszcze gościnnego gospodarza szpicrutą, wykrzykując, że celowo próbował ich upoić, by w ten sposób uśpić czujność. Wieść o przyjeździe Niemców lotem błyskawicy obiegła pobliskie zagrody. Po chwili dotarła także do stacjonujących niedaleko partyzantów.



Ludzie „Pioruna”


Zaledwie kilkanaście dni wcześniej na Sandomierszczyźnie uformował się oddział BCH „Lotna”. Jego członkowie nie próżnowali. Mieli już na koncie likwidację niemieckiego szpicla z gminy Połaniec, konfiskatę maszyn z tartaku w Rytwianach, który dla okupanta był niezwykle ważnym zakładem, udzielili także „lekcji wychowania patriotycznego” kilku osobom, znanym, jako zbytnio sprzyjający hitlerowcom. 16 września partyzanci zatrzymali się na nocleg w Witowicach. Tu otrzymali informację o ściągających kontyngent. Dowódca „Lotnej” Stanisław Borkowski „Piorun” polecił przygotować zasadzkę. Wybór padł na porośnięty bujną roślinnością płytki jar. Jego dnem biegła droga, która musieli wracać żandarmi.



Akcja


Istotnie po pewnym czasie z za zakrętu wyłoniły się konie, ciągnące wyładowany prowiantem wóz. Z tyłu przywiązana była do niego krowa, przez co jazda musiała być bardzo powolna. Zanim padły pierwsze strzały Kohlm dostrzegł ukrytego w zaroślach „Pioruna”, który wychylił się nieco by ocenić sytuację. Niemiec zorientował się, że wpadli w potrzask. Zdążył tylko raz wypalić w kierunku gdzie ukazała mu się głowa partyzanta. Chybił. Wkrótce potem dosięgła go kula. Woźnica spadł z wozu i przywarł do ziemi. Korb rzucił się do ucieczki. Schwytano go w stojącej nieopodal chałupie i poprowadzono do odległego o kilka kilometrów lasu. Tam, jak pisze przywoływany wyżej Henryk Strzelecki zastrzelił go podczas próby ucieczki Józef Rzeźnik ps. „Płaszczyk”.

„Krwawy Edzio” nie zmarł od razu. Ciężko ranny zwisał z wozu. Kiedy podeszli do niego partyzanci zdążył jeszcze wyrzęzić błagalnie „Panowie nie zabijajcie”. Chwilę potem skonał. Zakopano go pospiesznie w rowie tuż obok domu Jana Steca.



Represje


Na wieść o śmierci żandarmów do Kolonii Konary ściągnęły niemieckie posiłki z Iwanisk i Klimontowa. Na wzgórzach ustawione zostały erkaemy, tak by nikt nie zdołał się wymknąć z wioski. Rozpoczęły się poszukiwania zwłok. Kohlma w końcu znaleziono. Jego towarzysz przepadł jednak bez wieści. Żołnierze powywlekali ludzi z domów i zgromadzili wszystkich na łące. Ich los zdawał się przesądzony. Wszystko wskazywało na to, że zostaną wymordowani, podobnie jak trzy miesiące wcześniej mieszkańcy Strużek pod Osiekiem. Tak się jednak nie stało, co uznać można prawie za cud. Dochodzenie trwać miało jednak jeszcze bardzo długo i przyniosło wiele niewinnych ofiar.



Świadek


– Wpadli do domu Cynów – opowiada Jan Stec – To było starsze małżeństwo, oboje niewidomi. Zaczęli ich maltretować i wypytywać o różne szczegóły. Jakaś kobieta powiedziała, że oni nawet gdyby chcieli niczego nie mogli zobaczyć. Dopiero jednak kiedy niemiecki lekarz potwierdził kalectwo zostawili ich w spokoju.

Takich przesłuchań było sporo. Niebawem rozpoczęły się też pierwsze mordy. 21 września Niemcy rozstrzelali Jana Rozmysłowskiego. Kolejnych pięciu mieszkańców wsi: Józef Skowron, Wacław Tutak, Józef Grzybowski, Wacław Puto i Stanisław Cyna zginęło 20 października. Tego samego dnia zastrzelony został kowal Józef Ścibisz.

– Klepał lemiesz, a obok na łące pasły się gęsi – wspomina Jan Stec – Niemcy jechali drogą i nagle zaczęli strzelać do ptaków. Ośmielił się zwrócić im uwagę. Któryś odwarknął: Teraz widzisz co się dzieje, a jak pytaliśmy o bandytów, to nic nie chciałeś gadać. Potem strzelił do niego. Bogu ducha winny człowiek padł kolejna ofiarą okupantów.



Gehenna


Największy cios spadł jednak na rodzinę mojego rozmówcy. Niemcy przychodzili do domu Steców wielokrotnie. 8 listopada zjawili się po raz kolejny. Obok trzech braci: Jana, Tadeusza i Wacława zastali w izbie jeszcze ich kolegę Józefa Smykiela. Tadeusz na swoje nieszczęście niedawno wrócił od krawca u którego uczył się zawodu. Hitlerowcy zarzucili wszystkim współpracę z partyzantami. Józef Smykiel i Tadeusz Stec zostali rozstrzelani. Wacław próbował ucieczki. Został ranny w ramię, ale jeszcze mógł biec. Jeden z Niemców pogalopował za nim. Dopadł go w pobliskich zaroślach i tam dobił dziewięcioma strzałami. Jan obserwował wszystko z przystawionym do skroni pistoletem.

– Kiedy Niemiec, który pobiegł za bratem długo nie wracał, ten który do mnie mierzył zaczął się niepokoić – wspomina – Gdy rozległy się strzały spytał czego jest ich tak wiele. Odpowiedziałem, że jego kolega pewnie natknął się na partyzantów i wywiązała się strzelanina. Coraz bardziej przestraszony próbował zobaczyć co się stało. Skorzystałem z chwili jego nieuwagi i uciekłem.

Pan Jan biegł na oślep korytem rzeki, silnie zarośniętym krzakami, które okazały się skuteczną kryjówką. Seria z automatu nie zdołała go dosięgnąć. Ocalał, ale do domu nie miał już po co wracać. Dwa dni później znowu zjawili się tam Niemcy. Tym razem ich ofiarą padł ojciec całej trojki 62 letni Wincenty Stec. Oprawcy pozwolili by rozszarpały go psy żandarmów. Niedługo potem zmarł również czwarty z braci Steców - Stefan. Podczas tragicznej strzelaniny był akurat w lesie po drzewo, dzięki czemu przeżył. Nocą próbował wyprowadzić w bezpieczne miejsce stojące w zagrodzie zwierzęta.

– Niedaleko Kamieńca wypatrzyli go Niemcy – dodaje Jan Stec – On nie dosłyszał, a ci zaczęli o coś pytać. Gdy nie mogli doczekać się odpowiedzi zaczęli bić go kolbami karabinów po głowie. Zmarł niedługo potem.



Epilog


Partyzanci z „Lotnej” dopiero po dwóch dniach dowiedzieli się, że w przygotowanej przez nich zasadzce zginął Edward Kohlm, na którego bezskutecznie czyhały od dawna różne inne grupy polskiego podziemia. „Piorun” upojony sukcesem zaczął podobno zaniedbywać obowiązki dowódcy, wskutek czego został przez komendanta obwodu BCh odwołany, a na jego następcę wyznaczono Mariana Warycha.

Jan Stec od lat czynił starania by w miejscu kaźni 11 niewinnych osób stanął pomnik, upamiętniający ofiarę ich życia. Udało się dopiero teraz. Pomógł m.in. Andrzej Przewoźnik, sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Projekt umieszczonej na kamiennym cokole tablicy wykonał Marek Choina, dzięki zaangażowaniu którego wiele podobnych do tego miejsc zyskało należną im rangę.

Przy drodze wiodącej z Klimontowa do Iwanisk, kilka kilometrów przed Ujazdem zobaczyć można świeżo ustawiony kierunkowskaz, z napisem głoszącym, że kilkaset metrów stąd znajduje się miejsce pamięci narodowej. Brakuje jeszcze tylko dobrego doń dojazdu. Jan Stec liczy jednak na to, że gmina rozwiąże ten problem przed uroczystością oficjalnego odsłonięcia pomnika.

– Mało kto zna tę historię – zaznacza mój rozmówca – Teraz jednak coraz częściej zaglądają tu różne osoby i wypytują o szczegóły. Mam nadzieję, że dzięki temu przetrwa pamięć o tych, którzy tutaj niewinnie zginęli.

Rafał Staszewski

Galeria

Konary. Pomnik Batalionów Chłopskich
Pomnik Batalionów Chłopskich
Konary. Pomnik Batalionów Chłopskich
Pomnik Batalionów Chłopskich
Konary. Pomnik Batalionów Chłopskich
Pomnik Batalionów Chłopskich