Ballada o Człowieku-Polsce, Julianie Ursynie Niemcewiczu.

powrót

Równo niemal dwieście lat temu, bezdrożami sandomierskiej ziemi toczył się mały powozik, którym podróżował wizytator szkół na terenie Kongresówki. Wędrował od miasteczka do miasteczka, przysłuchiwał się lekcjom, ale też podziwiał zabytki i obserwował codzienne życie. A wszystko potem skrzętnie notował. Dziś jego zapiski to bezcenne źródło wiedzy o Polsce początków XIX wieku, tym wartościowsze, że kreśliło je nie byle jakie pióro. Owym wizytatorem był Julian Ursyn Niemcewicz.


Julian Ursyn Niemcewicz

Julian Ursyn Niemcewicz (fot. Wikipedia)

W swym długim, osiemdziesięcioletnim przeszło życiu, dokonał i przeżył nad podziw wiele. Jego barwną biografią można by obdzielić kilka osób, a i tak każda znalazłaby poczesne miejsce w historii.

Jednym kojarzył będzie się przede wszystkim z napisaną w 1791 roku przesławną komedią polityczną „Powrót posła”, która jak żadne inne literackie dzieło oddawała nastrój i sytuację w Polsce podczas obrad Sejmu Czteroletniego. Dla innych pozostanie w pamięci jako autor „Śpiewów historycznych” – cyklu patriotycznych pieśni o chlubnej przeszłości Rzeczpospolitej, które przez cały nieomal XIX wiek były jedną z najpopularniejszych książek na naszych ziemiach, a zdetronizował je dopiero piszący w podobnym tonie – „ku pokrzepieniu serc”, lecz prozą – Henryk Sienkiewicz.

W swym literackim dorobku ma również Niemcewicz liczne dzienniki i opisy podróży. A podróżował wiele Trudno byłoby pewnie znaleźć współczesną mu postać, która równie dobrze poznała ziemie polskie.

Co najmniej dwa razy gościł wybitny literat na Sandomierszczyźnie i obydwie te bytności szczegółowo odmalował na kartach wspomnień.



Bujne losu koleje


Późno rozpoczął Niemcewicz poznawanie najciekawszych zakamarków rodzinnego kraju. Był już wtedy człowiekiem po pięćdziesiątce, wsławionym wieloma najróżniejszymi dokonaniami. Urodził się w niezbyt zamożnej rodzinie szlacheckiej, której fortuna dopiero miała urosnąć. Jak wielu podobnych mu młodzieńców z dobrych domów, wstąpił do Korpusu Kadetów i niebawem został adiutantem samego Adama Kazimierza Czartoryskiego – przywódcy Stronnictwa Patriotycznego i jednego z głównych przeciwników „króla Stasia”. Z czasem Niemcewicz sam stał się jednym z filarów Stronnictwa. To on wraz z Kołłątajem redagował tekst Konstytucji 3 Maja.

Gdy górę wzięli targowiczanie – przeciwnicy reform, udał się pan Julian na emigrację. Nie na długo. W Polsce zjawił się ponownie jako sekretarz Tadeusza Kościuszki, gdy ten rozpoczynał swą Insurekcję. Stał przy naczelniku przez wszystkie miesiące powstania, a potem wraz z nim wyjechał za ocean, do Stanów Zjednoczonych. Dla sławnego wodza była to już druga bytność na amerykańskim kontynencie, krótka zresztą, bo już w 1797 roku powrócił do Europy. Niemcewicz zabawił tam dłużej, ożenił się nawet z Susan Livingston Kean, wdową po kongresmanie i siostrzenicą gubernatora New Jersey. Czekał jednak ciągle na widomość o zmianie sytuacji w kraju, która umożliwiłaby mu powrót bez ryzyka narażenia się na carskie represje.

W roku 1802 odwiedził Polskę, zaalarmowany wieścią o śmierci ojca i potrzebie uregulowania spraw majątkowych. Na stałe wrócił do Ojczyzny pięć lat później. Osiadł w niewielkim mająteczku pod Warszawą, który nazwać chciał na pamiątkę swojego pobytu w Stanach „Ameryką” albo „Waszyngtonem”. Zrezygnował z tego pomysłu dopiero wtedy, gdy jeden z przyjaciół ostrzegł go, że miano takie, kojarzące się z wolnym krajem, może zostać przez zaborcze władze uznane za rodzaj buntu. Ostatecznie dobra te, od rodowego przydomku właściciela poczęto nazywać Ursynowem. Dziś to jedna z największych dzielnic stolicy.



Z jednym tylko ministrem


Był upalny czerwiec 1811 roku, kiedy z Warszawy wyruszył w drogę na południe mały zaprzęg z jednym tylko pasażerem i jego woźnicą. Tak właśnie rozpoczęła się pierwsza z wypraw Niemcewicza, w celu poznania dogłębnego tej części kraju, która „dla dawnych pamiątek, obfitości płodów kruszcowych i tylu innych powodów, jest jedną z najbardziej obchodzących Polaka”.

Relacja z podróży wciąga niepomiernie. Dziś by pokonać odcinek łączący stołeczny gród z Kielcami wystarczą niecałe trzy godziny jazdy samochodem lub pociągiem. Wtedy, przed dwoma wiekami, była to jednak nie lada eskapada – prawdziwie karkołomny wyczyn, na który porwać mógł się jedynie nie lękający się trudów pasjonat. A Niemcewicz takim pasjonatem był. „Z jednym tylko ministrem” – jak mówił o swoim woźnicy wędrował przez Raszyn, Warkę, Chlewiska, Szydłowiec, Wąchock, Chęciny, Jędrzejów do Krakowa, a stamtąd dalej mijając Stopnicę, Staszów, Sandomierz, Kraśnik – do Lublina.

Z ubitego traktu zbaczał zawsze, kiedy tylko nadarzała się okazja zobaczenia czegoś niezwykłego. Wspinał się na szczyt Świętego Krzyża, albo choć z duszą na ramieniu, zjeżdżał szybem na dno kopalni pod Kielcami, by przyjrzeć się na własne oczy pracy górników. Z zachwytem notował szczegóły nowinek technicznych, oglądanych w zakładach Staropolskiego Okręgu Przemysłowego. Błądził często i godzinami poszukiwał właściwej drogi. Nocował w klasztorach, gospodach lub dworach, podejmowany przez okoliczną szlachtę, ale i zdarzało się mu nie raz układać do snu pod gołym niebem. Tak było już pierwszej nocy po wyruszeniu z Warszawy. O zmroku dotarł Niemcewicz do młyna, którego właściciel był krewnym jego woźnicy. Tam zaplanowali odpoczynek. „Izba acz dosyć porządna, napełniona była milionami much. Uradzono spać na podwórzu. Posłano mi pod gruszą, około płota, w sąsiedztwie rozmaitych bydląt domowych. Nieproszone wizyty świń, krów wymykających siano spode mnie, acz zdrożonemu, nie dały mi oka zamrużyć. Przepędziłem tę noc, jak przed kilku tysiącami lat babilońscy pasterze, to jest na uważaniu gwiazd” – zanotował później.



Przy trumnie kanclerza


Nasyciwszy się zabytkami Krakowa, ruszył Niemcewicz w kierunku Wiślicy, a stamtąd dotarł do Staszowa, który nazywa w swoich wspomnieniach porządnym miasteczkiem, pełnym pożytecznych rzemieślników: garbarzy, białoskórników i kotlarzy. W grodzie nad Czarną naszło jednak sławnego wędrowca niepokojące spostrzeżenie: „I tu już po większej części żydzi biorą górę nad chrześcijanami, ci wykupują domy chrześcijańskie i wkrótce już wszystkich naszych miasteczek staną się panami. Lud ten rozszerzając się i mnożąc, zatrważającym sposobem, zdaje się przypominać rządowi nagłość przedsięwzięcia środków, któryby go krajowi uczyniły tyle pożytecznym, ile dziś z wielu miar jest szkodliwym”.

Ze Staszowa, „drogą pełną kamieni, górzystą i ciasną” dotarł Niemcewicz do Ujazdu, gdzie oglądał ruiny zamku „Krzyżtopór”. Niewiele inny ujrzał obraz, od nam współczesnego. Monumentalna rezydencja wówczas już od lat była w rozsypce, choć od jej wzniesienia nie upłynęły nawet dwa stulecia.

„Ani dzisiejszy dziedzic IMP Sołtyk, ani nikt dziś w kraju nie byłby w stanie tych ogromnych mieszkań do dawnej przywrócić świetności – notował podróżnik – Dla pamiątki jednak, od ostatniego należałoby je zachować upadku. Zresztą położenie miejsca nie jest najprzyjemniejsze. Być może, że smutek ruin rozciąga się na okolice, które je otaczają”.

Ciekawy niezmiernie jest zapis z następnego przystanku Niemcewicza. Wypadł on w Klimontowie. Tam podziwiał literat kolegiatę wzniesioną przez Jerzego Ossolińskiego i prawdopodobnie na własne oczy oglądał w jej podziemiach szczątki kanclerza-fundatora. Dziś nie ma po nich nawet śladu, a niektórzy twierdzą nawet, że Ossoliński być może nigdy nie został w kryptach świątyni pochowany. Przeczyłby temu zawarta w opisie podróży uwaga autora następującej treści: „Zwłoki kanclerza w świątyni tej spoczywają; zbutwiałe kości, frezya z guzami, to jest co dziś zostało z męża, który w młodości swojej towarzyszył Władysławowi IV w wyprawie na Moskwę, który tyle świetnych sprawował dostojeństw, którego wjazd do Rzymu zadziwił Europę. Srebrno-pozłociste podkowy, które podczas wjazdu tego, od konia jego odlatywały, może są jeszcze całe, a człowiek prochem tylko.



Opactwo


Z Klimontowa powozik potoczył się do Koprzywnicy. Gospodarzyli tam jeszcze ojcowie cystersi, którzy między innymi utrzymywali szkołę na cztery klasy. W momencie przybycia Niemcewicza, wypadł akurat „dzień popisu rocznego”, którego literat i zarazem wizytator był świadkiem, wespół z podprefektem, duchowieństwem i licznymi obywatelami miasteczka, zgromadzonymi na tej uroczystości. Chwalił gość z Warszawy pilność i pojętność młodzieży, a także starania nauczycieli. Znalazł też chwilę by obejrzeć prastary zespół klasztorny.

„W kościele niektóre obrazy zastanowienia godne – pisał potem – Biblioteka porządnie utrzymana, zbiór rękopisów znaczny, lecz do kościelnych materyj służący. Historyczne już wybrane”.

Wyborna droga wiodła z Koprzywnicy do Sandomierza, nad którego urokami długo rozwodził się Niemcewicz, ale i ubolewał nad licznymi ranami, zadanymi miastu podczas kolejnych i w tym i świeżych zupełnie wojen.

W podróży ku Lublinowi miał literat jeszcze jeden przystanek na lewym brzegu Wisły. Był to Zawichost. Widział tam kościół farny „zawarty jednak, dla porysowanego sklepienia” oraz drugą świątynię – franciszkańską, w której „jeden tylko zostaje zakonnik”. Do Zawichostu Niemcewicz dotarł później raz jeszcze. Było to w roku 1820, kiedy wyprawił się w kolejną ze swych podróży. Jej celem był tym razem Lwów.



Na Ruś Czerwoną Galicją zwaną


Nauczony doświadczeniem, nie chcąc tłuc się wyboistymi traktami w czasie największych upałów, wyruszył literat wiosną, gdy tylko błota obeschły na tyle, że jazda była możliwa. Jechał przez Radom, Iłżę, Kunów do Opatowa.

„Sławne są okolice jego obfitością pięknej pszenicy – pisał Niemcewicz – Najpierwszą ozdobą miejsca (tego) dwa kościoły: księży kanoników i ojców bernardynów(…) Dwie są tu też bożnice. W jednej tak się rabin w gorliwych modłach rozkiwał, iż rozumiałem, że równowagę straci i padnie na ziemię”.

Aż po zawichojskie strony kraj się ciągnął żyzny, ale mało ludny - zaobserwował literat. Przeprawiwszy się przez Wisłę, jechał dalej na Zaleszany, Turbię i Zbitniew (tak w oryginale).

„Tu dla niedawno zdarzonego pożaru nocowałem we dworze państwa Horodyskich (sic!), których brat ożenił się był z krewną moją – notował pan Julian – Ciężką oni ponieśli stratę przez ogień podłożony od jednego z poddanych. Wszystkie gumna z trzechletnim zbiorem poszły w perzynę. Wieśniak oddany do kryminału, lecz nie wróciła się strata”.

Donosi dalej Niemcewicz o niejakim Langem z Prus, dawnym żołnierzu, który po okolicy chodzi i chłopów podburza do nie robienia powinności ziemskich, twierdząc, że pańszczyzna nie jest żadnym prawa nakazem, ale wymysłem panów. Ziarno trafiło na podatny grunt. W wielu miejscach doszło do wystąpień chłopskich, które tłumione były jednak bezlitośnie przez wojsko.

Wypocząwszy w Zbydniowie pojechał podróżnik dalej przez Rozwadów i Niską – „wieś prefekturalną, wielce zamożną”. W tejże osadzie zrobił Niemcewicz udane zakupy o których pisze nie bez podziwu: „za 40 groszy polskich dostałem duży ozór wołowy i 5 funtów mięsa, a jeszcze żyd był bardzo kontent”.

Do Rudnika jechało się wtedy gęstymi borami, gdzie łatwo było zgubić właściwy trakt.

„Drogi tu są bez okazicielów i tak mylne, że przez trzy godziny błądząc po puszczy, niespotkawszy nikogo, zajechałem do drobnej wioszczyny wśród piasków, zwanej Kąty. Tu dopiero wieśniak, który mi powiedział, że z przeprowadzania tylko błądzących żyje, wyprowadził mnie na dobrą drogę”.

Następnym na niej przystankiem był Leżajsk, potem Sieniawa, Jarosław, Łańcut, Przemyśl i wreszcie stolica Galicji.

Ta wyprawa była jedną z ostatnich podróży po kraju, które odbył Niemcewicz. Rok później wybrał się jeszcze do Wielkopolski i na Śląsk, odwiedzając m.in. Poznań, Częstochowę i Wrocław, a w roku 1828 wyjechał na Podlasie, już jednak bardziej w interesach familijnych niż celach poznawczych.



Post scriptum


Po wybuchu powstania listopadowego zaangażował się sędziwy literat w prace Rządu Narodowego. Pełnił z jego ramienia szereg różnych funkcji. W 1833 roku, ponownie udał się na emigrację. Powszechnie szanowany, stał się żywą ikoną patriotyzmu. Juliusz Słowacki sportretował go jako Prezesa w „Kordianie”.

Na koniec jeszcze krótkie wyjaśnienie tytułu. Dlaczego Człowiek-Polska? Takie określenie Niemcewicza, padło podczas jego pogrzebu, w maju 1841 roku na cmentarzu des Champeaux w Montmorency. I przeszło do historii, bo trudno bardziej trafnie, a zarazem zwięźle podsumować życie człowieka, którego centrum stanowiły zawsze sprawy ojczystego kraju.

Rafał Staszewski